niedziela, 28 sierpnia 2016

Recenzja: Gemini Syndrome - Memento Mori (2016)

W zeszłym tygodniu ukazało się nieco fajnych rzeczy. Apogeum zostało osiągnięte w piątek, kiedy miały miejsce aż trzy wyczekiwane przeze mnie premiery. Nie wiedziałam, co przesłuchać jako pierwsze. Po zapoznaniu się z materiałem padło kolejne pytanie: o czym najpierw napisać? Ten dylemat ostatecznie rozstrzygnął mój wewnętrzny hipster i postawił na album, który przeszedł bez echa w rodzimej prasie muzycznej. Mowa o nowym dziecku Gemini Syndrome.


Zacznijmy od wyjaśnienia kto, co i którędy na Berlin. Panowie z Gemini Syndrome pochodzą z Los Angeles i specjalizują się w nu-metalu. Skrzyknęli się do kupy w 2010 roku w składzie: Aaron Nordstrom (wokal), Rick Juzwick (gitara), Mike Salerno (gitara), Alessandro Paveri (bas) i Brian Medina (perkusja). Ich debiutancki album Lux ukazał się w 2013 roku nakładem Warner Bros Music. Był to album konceptowy, zainspirowany ponoć motywem narodzin. Potraktowali temat dość swobodnie i to na tyle, że wsłuchując się w słowa nie raz zadawałam sobie pytanie, co ma piernik do wiatraka. To nie ma znaczenia - i tak mi podeszli, mimo że sentyment do praktykowanego przez nich gatunku minął mi po skończeniu gimnazjum.

"Memento Mori" ukazało się pod szyldem Another Century Records. Poza wytwórnią zmienił się również skład: z zespołem pożegnali się obydwaj gitarzyści. Znalazło się godne zastępstwo w postaci Daniela Sahagúna (znany ze współpracy z Lacuna Coil) i Charlesa Lee Salvaggio.

Podobnie jak w przypadku debiutu postawili na "życiową" tematykę tekstów, a źródeł inspiracji należy szukać gdzieś między stoicką filozofią, new-age i poglądami politycznymi muzyków. Gdzieś tam lekko wybrzmiewa jeszcze rozwój osobisty. A to wszystko napisane w sposób prosty i przystępny dla średnio rozgarniętego nastolatka. Zdecydowanie odradzam osobom, którym na starość rozwinął się cynizm i praktyczne podejście do życia - słuchanie "Anonymous" może w takiej sytuacji skończyć się na onkologii. Ja jednak jeszcze do tego etapu nie doszłam i mimo nie do końca ciekawej formy zgadzam się z tym, co chcieli przekazać. Pod "Zealot" i "Sorry Not Sorry" mogę nawet się podpisać. Tym bardziej, że to najlepsze utwory na płycie.

Znacznie więcej pozytywów da się dostrzec po stronie muzycznej. Kapeli nie raz obrywało się za wtórność i faktycznie - odkrywcze to to nie jest, wirtuozerskie też nie. Nie zmienia to faktu, że bardzo łatwo się ich łyka, trawi i przyswaja. Trochę w tym Korna (zwłaszcza w "Gravedigger"), trochę Disturbed ("Zealot" tak bardzo), tylko że ze znacznie lepszymi aranżacjami. Aaron może nie ma w głosie tyle pazura, co David Draiman, ale w jego głosie jest coś kojącego i przyjemnego. Całkiem sprawnie się przy tym wydziera. Tylko szkoda, że trochę mniej, niż na poprzedniej sztuce. Warto zapoznać się z efektami ich pracy. Oczywiście tylko w przypadku braku alergii na coaching.

Następna płyta ma się skupiać na samej śmierci i tym, co dalej. Niech zrobią to w tym samym składzie i z tym samym producentem, ale - na bogów - niech zmienią dilera.

Ocena:

0 komentarze:

Prześlij komentarz