sobota, 4 czerwca 2016

Recenzja albumu D'Artagnan - Seit an Seit (2016)


Kiedy zakładałam bloga obiecałam sobie, że moje zapędy recenzenckie skupią się wyłącznie na wydawnictwach świeżych. Pod tym pojęciem rozumiem płyty, które poszły w obieg nie wcześniej niż miesiąc temu. Tym czasem już na wejściu tą obietnicę łamię i zabieram się za album z lutego. Biję się w pierś i mam cichą nadzieję, że Weles nie wyzłoci mnie za karę.

Czemuż to jestem taka gołosłowna? Z dość prozaicznego powodu - z racji utknięcia pod lodem o krążku jak i samym zespole dowiedziałam się z opóźnieniem. Jaki kraj, taka Pani Kapitan.

Przed wstukaniem pierwszych słów z czystej ciekawości postanowiłam zapoznać się z opinią innych. Niestety nie obyło się bez pomocy Wujka Google i jego funkcji tłumaczącej, gdyż piszą o nich wyłącznie w języku niemieckim. Anglojęzyczna i nasza rodzima strona sieci przemilczała temat. Sporo na tym straciła, gdyż mamy do czynienia z wyjątkowo udanym debiutem.

Historia trio D'Artagnan zaczęła się rok temu w Norymberdze. Ben Metzner - wokalista, dudziarz i flecista kojarzony dotychczas z folk metalowym kabaretem Feuerschwanz postanowił dla odmiany wyjść ze stylistyki średniowiecznej i liznąć nieco baroku, przynajmniej w kwestii lirycznej. Czynnikiem napędzającym była jak widać fascynacja Trzema Muszkieterami. Żeby liczba się zgadzała, dołączyli do niego Tim Bernard i Felix Fischer, kolega z macierzystej kapeli. Weszli razem do studia i tak oto spłodzili 49 minut i 7 sekund przyjemnego, folk rockowego grania w postaci albumu "Seit an seit", który ukazał się w miesiącu podkuwania butów nakładem Sony Music.

Mimo ciepłego przyjęcia przez niemieckie media opinie recenzentów są podzielone. Niektórzy nie zostawiają na nich suchej nitki. Chłopakom obrywa się przede wszystkim za wtórność i przaśność. Moje wrażenia są z kolei jak najbardziej pozytywne. Rzeczywiście, trąci cepelią, ale właśnie ten typ kiczu bardzo przyjemnie mnie łaskocze. Tak jak w dobrej historii płaszcza i szpady jest żywo, po męsku i z pasją, czasem spokojnie i sentymentalnie, a przede wszystkim wciąga. Tak jak mamy Syndrom Zapętlenia Jednego Utworu, tak u mnie uaktywnił się Syndrom Zapętlenia Jednej Płyty. Uczepiło się mnie jak rzep psiego ogona i nie chce puścić. 

Pomówmy chwilę o samych piosenkach. 14 pozycji, w tym 3 ballady. Co wśród tego najmocniej motywuje do brutalnego gwałtu na przycisku "replay"? Po wielokrotnym przesłuchaniu wzdłuż i wszerz to się oczywiście zmienia, jednak za pierwszym razem były to właśnie te wolniejsze utwory. Jedną z nich jest "Rabenballade", czyli niemiecka wersja "Twa Corbies". Mam straszną słabość do tej melodii, a właśnie ich wersja jest najlepszą, jaką dotąd słyszałam. Oprócz tego zachwyciłam się "Für immer Dein". Tak już mam, że jestem beznadziejną romantyczką ze słabością do smyczków w tle. A z nie-ballad? Na samym początku moimi ulubionymi kompozycjami były "Freiheit", "En Garde" jak i tytułowy "Seit an seit". Nie koniecznie w tej kolejności. Lecz na koniec na miano mojego absolutnego numeru jeden zasłużyło "Mann mit der eisernen Maske" opartą na legendzie o Człowieku w Żelaznej Masce. Wyraziście zaznaczone partie gitar elektrycznych i podniosłe symfoniczne wstawki mogły mieć coś z tym wspólnego. 

Oprócz ogólnej warstwy instrumentalnej przyciągnęła mnie ta wokalna. Może Ben nie uplasował się w pierwszej dziesiątce moich ulubionych męskich wokalistów, ale jego głosu słucha mi się z przyjemnością. Jako jeden z nielicznych niemieckich rockmanów potrafi zaśpiewać piosenkę o miłości bez przywoływania skojarzeń o strzelaniu, a to naprawdę coś. (Ogólnie ostatnio jakoś dziwnie uwrażliwiam się na germanizm. Co mnie dziwi, bo jeszcze do niedawna ten język całkowicie odpychał mnie fonetycznie. Widać do pewnych rzeczy trzeba po prostu dojrzeć.)

Gorąco polecam album, nie tylko sympatykom folku. Pod tym linkiem można przesłuchać fragmentów wszystkich utworów.

Ocena:



0 komentarze:

Prześlij komentarz