wtorek, 16 sierpnia 2016

Recenzja: Equilibrium - Armageddon (2016)

Jeszcze kilka lat temu na mojej playliście gościły przede wszystkim twory krzyczane i growlowane. Być może się starzeję, ale ostatnio moje gusta zaczęły się skupiać wokół czystszego wokalu. Z tego względu wiele zespołów stosujących bardziej radykalne formy szarpania strun głosowych zeszło na dalszy plan. Czystki na liście odtwarzania dopadły również Equilibrium. Z okazji premiery "Armageddon" postanowiłam na nowo się z nimi zapoznać.


"Armageddon" to już piąta płyta w karierze Niemców i zarazem pierwsza nagrana bez udziału gitarzysty Andreasa Völkla i basistki Sandry van Eldik, którzy opuścili zespół po wydaniu "Erdentempel". Wypłynęła na pokładzie okrętu bojowego Nuclear Blast 12 sierpnia bieżącego roku. Znalazło się na niej jedenaście utworów, z tekstami w dwóch językach: niemieckim i angielskim.

Pod koniec czerwca na YouTube pojawił się pierwszy przedsmak w postaci teledysku do "Prey". Jednak w moim przypadku tryb niecierpliwego wyczekiwania na premierę uruchomił się dopiero miesiąc później, kiedy na kanale wytwórni pojawił się drugi singiel - "Born To Be Epic".



Już przy pierwszej zwrotce na mojej twarzy pojawił się szczery, szeroki uśmiech. Nie raz zdarzało mi się wspominać o swoim sentymencie do nie do końca poważnej muzyki. Jeśli dochodzi do tego odpowiednio motywacyjne przesłanie, jestem kupiona. To jeden z tych kawałków, przy których każdy nie zależnie od postury i umiejętności władania mieczem może poczuć się jak paladyn na osiemdziesiątym poziomie. Już miałam zbierać drużynę, kiedy nieoczekiwane przejście między jedną zwrotką a drugą przyprawiło mnie o niekontrolowany atak śmiechu i posłało na podłogę. Nie wiem nic o pozamuzycznych zainteresowaniach kompozytora, ale podejrzewam fascynację japońskimi grami. Od razu skojarzyła mi się walka z bossem w Final Fantasy. W połączeniu z tańczącymi i wyginającymi się na prawo i lewo fujarkami tworzy to połączenie wprost śmiertelne.

Jakoś wstałam i wyruszyłam. Podczas zbierania drogi po drużynie (a może i na odwrót) zaczęłam się zastanawiać, czy reszta będzie równie epicka. Przesłuchałam i stwierdzam, że jest dość blisko.

Całość rozpoczyna intro zatytułowane "Sehnsucht". Po pierwszej minucie maślane klawisze i przedmowa w języku sąsiadów zza Odry ustępują miejsca siermiężnym gitarom i podniosłym, ale i ckliwym akcentom symfonicznym. Aż chce człowiek stanąć na baczność, bo brzmi jak hymn państwa, które nigdy nie istniało. Przynajmniej takie było moje pierwsze skojarzenie. Potem dotarło do mnie, że równie dobrze jakiś bokser, zapaśnik czy inny zawodnik MMA mógłby wychodzić przy tym na ring.

To drugie skojarzenie odnośnie wstępu pasuje nawet bardziej, gdyż album w znacznej większości składa się z żywych, drapieżnych i zachęcających do boju kompozycji. Dziwnie wyłamuje się z tego wyłącznie "Heimat". W tych smyczkach i klawiszach jest coś takiego, że już sama nie wiem, co bardziej mi przypominają: dzielenie się łupami po zimowym rajdzie w jakimś darmowym MMO, wesele w Krainie Lodu czy przedświąteczną wyprzedaż w tejże. Najbardziej przaśny i popowy utwór w zestawieniu i - paradoksalnie - jeden z moich ulubionych. Chyba dlatego, że dziwnie kojarzy mi się z Avantasią.

Jednak tym, co podoba mi się najbardziej jest jednak to, że Robse zupełnie inaczej growluje. Na poprzednich płytach zdarzało mu się iść w wyższe i bardziej charczące tony, które nie do końca mu pasowały. Teraz postawił na niższe, głębsze, bardziej przeponowe tony, dzięki czemu brzmi naturalnie. Niech już z tej drogi nie schodzi.

Ocena:


0 komentarze:

Prześlij komentarz