wtorek, 1 sierpnia 2017

Krzysztof Zalewski - solo act w Cudzie nad Wisłą (Relacja)

Moja słabość do Krzyśka zaczęła się już w podstawówce, ale od czasu kiedy powrócił z "Zeligiem" unikałam jego koncertów. Nie byłam do końca pewna, czy jego nowe wcielenie to aby na pewno moja bajka. W końcu się przemogłam i dnia 28 lipca wybrałam się do warszawskiego Cudu nad Wisłą, gdzie wystąpił z okazji urodzin klubu. Nie żałuję.


Tekst miał być gotowy najpóźniej w niedzielę wieczorem, jednak w pędzie i szale przygotowań do wyjazdu na Przystanek Woodstock nie udało mi się znaleźć wolnego czasu. Zaczęłam pisać na w pół do fakapa i jeśli po drodze zaplączą mi się jakieś literówki, to proszę o wybaczenie.

To, czy zjawię się tego dnia na Solcu aż do ostatniej chwili stało pod znakiem zapytania. Podziwiając szalejącą za oknem burzę pytałam sama siebie: odwołają czy nie? Dopiero zapewnienie ze strony klubu, że wszystko na pewno się odbędzie zmotywowały mnie do wyjścia. Przestało padać na kilka minut przed rozpoczęciem. Pojawił się na scenie sam, otoczony perkusją, gitarami i keyboardem. Tego, czy maszynka do loopowania była wbudowana w syntezator, czy leżała oddzielnie na podłodze już nie zauważyłam. Jako jeden z pierwszych utworów zagrał "O Panie", jakby z nadzieją, że tam w górze go usłyszą i nie ześlą deszczu z powrotem. Wkrótce lunęło z jeszcze większym natężeniem, niż wcześniej. Nie wygoniło mnie to spod sceny. Już na Ursynaliach 2011 przekonałam się, że podstawą każdej udanej imprezy plenerowej jestem mokra ja. 

W pierwszej części setu znalazły się również takie numery jak "Jak dobrze mi" i "Uchodźca". Kiedy zdążyło ściemnić się na dobre, na scenę zawitał zapowiedziany gość specjalny - Paulina Przybysz. Wspólnie wykonali akustyczną wersję "Podróżnika" oraz utwór "Brain" z repertuaru projektu Rita Pax. Potem przyszła pora na "Lukę", "Zboża", "Począwszy od Kaina" i "Jaśniej" - nie koniecznie w tej kolejności. Co dokładnie po czym, nie pamiętam. Końcówkę zapamiętam jednak na długo. 

Utwory popowe mają do siebie, że nabierają nowych kolorów i zaczynają brzmieć znacznie lepiej, gdy ktoś nagra je od nowa na rockowo. Słyszałam już wiele przeróbek "Halo" od Beyoncé, jednak żadna nie była nawet w połowie tak doskonała, jak wykonanie Krzysia. Tego mi było trzeba. Bogowie, więcej! Dlaczego nie ma tego na płycie, ja się pytam?

Potem wziął na warsztat The Doors, a konkretnie "The End". Zagrał to całkowicie po swojemu i nie połapałabym się, o co chodzi, gdyby nie tekst. W końcu przyszedł moment, którego nikt nie lubi, czyli koniec koncertu. Gwiazdor wieczoru postawił na złagodzenie klimatu i zagrał "Miłość, miłość". Na tak zwane po fajce, czyli bis, został kawałek "Polsko".

Sam zainteresowany stwierdził w którymś z wywiadów, że wyrósł z metalu, ale ja wiem, że to dalej w nim jest. Słychać to przede wszystkim w jego autentyczności, w tej energii i przede wszystkim w pazurze, jaki ma w głosie. Dawno nie słyszałam wokalisty, który tak świetnie brzmi na żywo. Poza tym należy się szacunek za wszechstronność i umiejętność gry. Mówi się, że mężczyźni nie mają podzielności uwagi i cieszę się, że wyjątek od tej reguły trafił się właśnie w jego postaci. Podsumowując: takie rozpoczęcie urlopu to ja rozumiem. 


0 komentarze:

Prześlij komentarz