sobota, 17 września 2016

Recenzja: Sabaton - The Last Stand (2016)

W czasach szkolnych historia znalazła się w czołówce najbardziej nie lubianych przeze mnie przedmiotów. Zniechęciły mnie do niej nudne jak flaki z olejem podręczniki, nauczyciele wykładający ją bez pasji i sprawdziany nie wymagające ode mnie niczego ponad skojarzenie nazwisk z datami. Nawet teraz trawię ją wyłącznie pod postacią motywów przewijających się w tekstach piosenek. Nie ukrywam, że do lekcji prowadzonych przez Joakima i spółkę mam szczególną słabość. 


Tegoroczne wydawnictwo "The Last Stand" to już kolejny w historii zespołu album konceptowy. Na podstawowej wersji znalazło się jedenaście autorskich utworów poświęconych decydującym, ostatnim bitwom oraz dwa covery - "Camouflage" Stana Ridgwaya oraz sprawnie wykonane "All Guns Blazin'" Judas Priest. Jak na ironię to również ostatnia kampania gitarzysty Thobbe Englunda - jeszcze przed wydaniem ogłosił, że opuszcza skład. 

Produkcja ma swoje lepsze i gorsze strony. Na początku skupmy się na tych pierwszych. W moim czysto subiektywnym odczuciu najlepszym numerem na płycie jest tytułowy "The Last Stand", poświęcony oddziałowi Gwardii Szwajcarskiej broniącej papieża Klemensa VII podczas Złupienia Rzymu przez wojska Karola V. Podniosły, a zarazem skoczny refren z chórem w tle regularnie pojawiał się w materiałach promocyjnych i mocno żałowałam, że to nie był pierwszy singiel. Nie mogłam doczekać się chwili, kiedy usłyszę całość. Nawet nie liczyłam, ile razy pod rząd jej wysłuchałam tuż po premierze.

Równie mocno wciągnęła mnie "Shiroyama". Jak z resztą widać po tytule opowiada o tym samym, co film "Ostatni Samuraj". Czytałam całkiem sporo negatywnych wypowiedzi o tym utworze. Że wtórny, że sztampowy. Ja tam słyszę tylko stary, dobry Sabaton z czasów "The Art of War". Dodatkowo to jeden z najlepszych tekstów, jakie udało im się napisać. 

Do ścisłej czołówki ulubionych pozycji załapało się również "The Last Battle" o bitwie o zamek Itter. Każdy, kto choć trochę mnie zna wie o mojej słabości do muzyki z lat 80-tych a właśnie tamtymi czasami mocno pachnie mi ta nuta. 

Na wyróżnienie zasługuje również "Rorke's Drift". Bitwa między Brytyjczykami a Zulusami jak dla mnie mogłaby składać się z samej solówki.

Co do "Blood of Bannockburn" mam mieszane uczucia. Bitwa o niepodległość Szkocji, tak? Panowie stwierdzili, że przydałyby się dudy. Mamy już coś innego, czego dotychczas nie było. No to pójdźmy dalej i strzelmy jeszcze organy Hammonda. Niby dobrze, niby jakaś odmiana, ale w ostateczności przedobrzyli. I czy tylko mi się wydaję, że riffy są tutaj mocno w stylu Freedom Call?

Jednym z najsłabszych punktów albumu jest muzyczna oprawa bitwy pod Wiedniem, czyli "Winged Hussars". Parę akapitów wcześniej wyraziłam swoją aprobatę dla brzmienia z czasów "TAoW". Ten utwór również tak brzmi. Problem w tym, że aż za bardzo. Partia klawiszy to bezczelny autoplagiat z "The Art of War" właśnie. Nadmierne czerpanie ze starszych utworów zarzucić można również "Hill 3234", gdzie refren jest zerżnięty z "Talvisoty".

Przyznam się bez bicia, że była to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie płyt w tym roku. Ani specjalnie nie rozczarowała, ani niczego nie urwała mocniej i bardziej niż zazwyczaj.

Ocena:



0 komentarze:

Prześlij komentarz