wtorek, 21 czerwca 2016

Recenzja: Lacuna Coil - Delirium (2016)

Nie raz spotykałam się z opinią, że Lacuna Coil to żaden gothic, a pop metal. Coś w tym jest. Brutalność nigdy nie była ich mocną stroną, a medialny wydźwięk dwóch poprzednich płyt tylko potwierdza tą teorię. Jednak między "Broken Crown Halo" a "Delirium" słychać kolosalną różnicę. 


"Delirium" to nowy rozdział w historii zespołu. Od 2000 trwali przez lata w nienaruszonym składzie aż do 2014, kiedy szeregi opuścili Cristiano Mozatti i Cristiano Migliore. Tuż przed rozpoczęciem nagrań zawinął się również Marco Biazzi. Ze starej wiary zostali już tylko Marco Coti Zelati, Andrea Ferro i Cristina Scabbia. Oprócz zmian personalnych jest to również pierwszy album nagrany od początku do końca we Włoszech i bez udziału wewnętrznych producentów. 

W efekcie najnowsze dzieło ekipy z Mediolanu brzmi zupełnie inaczej niż dotychczasowe nagrania. Już od pierwszego utworu w uszy rzucają się mocne, djentowe riffy i ogromna ilość growlu. Coś czuję, że ostatnio słuchali dużo Sepultury. Otwierający utwór "House of Shame" bezczelnie skojarzył mi się z "Roots Bloody Roots". Jakoś dziwnie mi się to podoba. To miło z ich strony, że przestali się bawić w drugie Evanescence i skupili się na tym, na czym kapela metalowa powinna - na pierdolnięciu. Gdzie go najwięcej? W "Blood, Tears, Dust". Dziękować za to należy Markowi Vollelunga z Nothing More, który użył tu swojego gitarowego talentu. Również ukłony w stronę Andrei - chyba najlepszy popis wokalny w jego karierze. Krzyk i growl wychodzi mu zdecydowanie lepiej, niż czyste partie (w tym momencie z bólem wspominam ich pierwszą EP-kę, gdzie momentami on po prostu fałszuje).

Natomiast średnio przekonują mnie teksty. Motywem przewodnim są choroby psychiczne. W wywiadach podkreślali, że wyobrażają sobie album jako zamknięty zakład psychiatryczny. Każdy utwór to oddzielny pokój, gdzie inny pacjent opowiada o swoim cierpieniu. Pozwolę sobie przytoczyć chwytliwy slogan, jakim się reklamowali: 

"Na wzgórzach w północnych Włoszech znajduje się stary szpital. Stara, opuszczona i niszczejąca forteca, której korytarze przepełnione są echem tysięcy cierpiących umysłów i dusz. Miejsce, gdzie każdy ściana wciąż nosi ślad niezliczonych, zniszczonych żyć."

Po przeczytaniu czegoś takiego oczekiwałam atmosfery tego staromodnego, wiktoriańskiego psychiatryka rodem z horrorów. Tymczasem zgłębiając się w słowa "My Demons" widzę tylko mroczną nastolatkę w poczekalni do szkolnego psychologa. Dark Dżesika płacze, bo rzucił ją Brajan. Jaki żal. Powiem szczerze, że trochę się rozczarowałam. Chociaż może nie potrzebnie się czepiam.

Ocena:

0 komentarze:

Prześlij komentarz